Tsurubami is the
latest Acid Mothers Temple off-shoot
project. Featuring guitarist
Makoto Kawabata, percussionist
Nobuka Emi and bassist Hiroshi
Higashi, it becomes apparent
early on in their "Tenrin"
recording that what the trio is
going after is complete and total
annihilation. The first 18 minute
track "Kakaru Henge No
Yukusue Wa" features sharp
pricks of Kawabata's guitar,
which are repeated ad infinatum.
Add to this a few raging solos
and a rhythm section with a
drummer who pounds the hell out
of his skins, and you've got
yourself a mean, hellish way to
kill some time. The nearly 40
minute long second piece "Ten
Nozomite Tsuki Idezu" takes
a lot longer to arrive at its
climax. Through a long,
psychedelic section - full of
whacked out guitars and primal
drums, the piece arrives at a
blues-soaked guitar solo, which
then leads to the trio doing some
metal-hammer, feedback laced
mayhem section. An aural orgasm
like you've rarely heard it
before!
Tom Sekowski / GAZ-ETA
Acid
Mothers Temple objawia się na
wiele sposobów. Na ciele
nieograniczonego takimi błahymi
formalnościami jak stały skład
kolektywu pączkują kolejne
projekty eksplorujące
przestrzenie między wymiarami
rockowego grania, muzycznych
eksperymentów i dobrej zabawy. A
na początku było Tsurubami.
Może nie na samym początku, ale
przed erą formacji, dzięki
której Kawabata Makoto i Higashi
Hiroshi stali się rozpoznawani.
Zaangażowanie w multum
dźwiękowych przedsięwzięć
nie przeszkadza znaleźć co
jakiś czas paru chwil, żeby z
perkusistką Emi Nobuko razem
sobie pohałasować. Tak,
perkusistką. Równouprawnienie
po japońsku.
Bang! Nieco oddalona gitara, jej
brzmienie dochodzi z masami
powietrza odbijającymi się wraz
z dźwiękiem od nierównych
powierzchni sporego pomieszczenia.
Bas stłumiony, w jaskini za
tobą lub gdzieś tuż pod
powierzchnią, groźnie bulgocze
- może przebić się w każdej
chwili rozrywając wszystko na
strzępy, ale łaskawie tylko
zaznacza swoją obecność.
Nieregularne szarpnięcia strun
przyspieszają, podnosi się
wrzawa. Co to za hałas?
Światło przyjęło postać roju
nadlatującego z niewiadomo skąd.
Nie próbuj się odganiać - to
nic nie da, przyzwyczajaj oczy,
zanim zniknie tak szybko jak się
pojawiło. Bardziej regularne
szarpnięcia, pierwszy raz
pojawia się struktura... no
właśnie... melodia? Bardziej
przypomina osławione "trzy
akordy", ale w tej
stylistyce wiadomo było
przynajmniej czego spodziewać
się po bębnach, które tu
swoją nieregularnością zadają
kłam wszelkim rozkładom
statystycznym. Żywiołowo
piłowane struny, dużo talerzy,
mocny riff - Speedguru w swoim
żywiole. Oho! Dziura w rytmie
wskazuje, że już mieli
kończyć, ale wszechobecna
gitara tnie dalej. Jeszcze
chwilę, bang!, koniec...
Nawet irytujące momentami
brzmienie gitary nie zmienia
faktu, że frapujący to album.
Liczne odwołania do koncepcji
ying i yang nie przeszkadzają
Tsurubami zaburzać równowagi w
sporze kompozycji z improwizacją
przez zdecydowane opowiedzenie
się po stronie tej drugiej.
Nagrywają płyty metodami
bardziej charakterystycznymi
raczej dla free-jazzu niż
psychodelicznego rocka i nigdy
nie poprawiają zapisanych ujęć.
Sprawnie dograna partia saksofonu
mogłaby z powodzeniem zastąpić
gitarę i porównywanie stylistyk
odbywałoby się w drugą stronę.
Zaczyna się delikatnym
syntezatorowym przypływem...
zaraz... Hiroshi nie używa tym
razem elektroniki. To gitarowy
ton wije się jak światło
poranka po deszczowej nocy
między brudnymi budynkami. Z
rzadka słychać kroki,
pojedyncze kontry basu i perkusji.
Wiesz, że nadchodzi ulewa,
chociaż nic jeszcze na to nie
wskazuje, dopóki głuche,
miarowe kroki nie zamieniają
się w plask ciężkich kropel
spadających na chodniki.
Przelotna, letnia burza, po czym
na chwilę wychodzi słońce,
równie nieśmiało, jak
poprzednim razem. Kojące
ciepłem brzmienia nie potrafią
się przeciwstawić: coraz
wyraźniej przebijają się
grzmoty sekcji rytmicznej i zrywa
się wiatr. Przez fruwające
gazety przedzierają się
nastraszeni wizją
przesiąkniętych deszczem
koszulek i zastanawiający się
"co też mnie podkusiło do
wyjścia tak wcześnie po zakupy?"
To był tylko blef, zgiełk dnia
rozkwita, klaksony samochodów
zagłuszają inteligentne rozmowy
perkusji i basu. Południe.
Witamy w połowie utworu. Teraz
spokojniej, czas na lunch, w
niższych szerokościach
geograficznych już zbierają
się do sjesty. Taaaak...
Dzień przyspiesza. Stłuczki,
kłótnie, pościgi za
skradzionymi portfelami,
niedoręczone raporty,
konfiguracja trzech instrumentów
inna w każdej sekundzie i tak
już do końca, aż cały ten
muzyczny świat rozmyje się w
zmroku...
Gitarowy ton wije się jak
światło wyjątkowo powoli
nagrzewającej się żarówki.
Nazywamy to spadkiem napięcia.
Bang! Suma dnia zwala się
ciężką głową na poduszkę,
ale nierozwiązane sprawy nie
chcą dać się zapomnieć
wciąż kotłując się w
natłoku gitarowego hałasu. Sen
przychodzi nagle. Mateusz
Krawczyk / www.screenagers.pl
|